The Rolling Stones - "Goats Head Soup" - 47 lat od premiery, czyli emocjonalny szantaż
A jeśli lepiej jest sięgnąć po co innego? Jedno jest pewne – emocjonalny szantaż trwa od samego początku, sidła są domykane, zaś Stonesi zrobili to jeszcze raz: zaangażowali nasze najbardziej szczelne emocje. Bo będziemy słuchać „Goats Head Soup” niezależnie od tego, czy okaże się sporą szmirą (którą rzecz jasna nie jest), czy kolejnym dynamicznym arcydziełem. To odmienny album od reszty znanych nam tytułów z dyskografii The Rolling Stones. Zawiera on proste historie („Silver Train”), tzw. bangery („Angie”, „Can You Hear the Music”), a do tego kawałki nawiązujące do poprzednich utworów („Dancing with Mr. D”); nie jest to bezkształtna masa, Stonesi wciąż odnajdują się w wyznaczonym przez siebie stylu. Tym nowym.
Po śmierci Briana Jonesa w 1969 roku i wydaniu „Sticky Fingers” w 1971 roku, grupa z Londynu zaczęła przechodzić muzyczną metamorfozę. Chłopcy powolnie odchodzili od folkowego ( a czasem nawet psychodelicznego) stylu, który mogliśmy usłyszeć na „wiejskim” „Beggars Banquet” (, albo stricte rockowym „Let It Bleed” (1969). Wydając swoje pierwsze wydawnictwo w latach siedemdziesiątych, wkroczyli na o wiele bardziej hardrockowe brzmienia, tekstowo przaśne, rubaszne; dlatego po dwóch podobnych sobie albumach, „Goats Head Soup” stało się poszukiwaniem czegoś jeszcze lepszego, co tak naprawdę słychać w budowie poszczególnych kompozycji. Są tu z jednej strony ballady, z drugiej pierwsze zalążki funk rocka, tak bardzo przecież krystalizującego się pięć lat później na tanecznej „Some Girls” (1978). To prawdziwy Rock and Roll w słusznym, lecz nie zawsze porywającym wydaniu. Stonesi szukali siebie, do nagrań zapraszali pianistów, organistów, saksofonistów, celowali bardzo wysoko – mieli chęć wytworzenia czegoś większego niż kolejnej gitarowej płyty. Nie wiedzieli przy tym, że tym albumem wysyłają siebie na kilkuletnią dekadencję, bo to poszukiwanie stylu wiązało się potem ze swoistym zagubieniem. Bo kto pamięta nagrania Stonesów z połowy lat 70.? Nie bardzo je kojarzymy, też nie odczuwamy potrzeby wracania do poszczególnych piosenek. To średnia twórczość, poprawna – tak, te słowa są adekwatne do samej jakości Stonesowych produktów.
Nie wolno zapominać o tym, że ten okres Stonesów z lat siedemdziesiątych to przecież czas, kiedy byli w niesamowitej formie; bezbłędnie podchodzą do utworów, wokale Jaggera brzmią świetnie – tak jak zwykle zresztą. Słuchając „Doo Doo Doo Doo Doo (Heartbreaker)” zostajemy zaangażowani w wyśpiewywane przez Micka chórki, w „Winter” bawi się słowem i akcentuje poszczególne wyrazy, a w „Angie”, jak to w „Angie”, zatrważa refrenem! „Dancing with Mr. D” tematycznie przypomina „Sympathy for the Devil”, jednak tym razem opowiada o śmierci z masochistycznym przytupem: Lord, I was dancing, dancing, dancing so free/Dancing, dancing, dancing so free/Dancing, Lord, keep your hand off me/Dancing with Mr. D. Zwraca się dosadnie, do samego Boga i mówi mu wprost: daj mi święty spokój, nie widzisz, że tańczę ze śmiercią? Że lubię taki tryb życia?
„Goats Head Soup” warto sprawdzić z czystej ciekawości i zobaczyć, jak Stonesi ingerowali w swoją ówczesną twórczość. Nie do końca jest to wielkie, ale powinno się spodobać.