Oasis - "Definitely Maybe" - 26 lat od premiery, czyli imprezowe carpe diem

REKLAMA
W dzisiejszych czasach młodzieżowe spotkania opierają się na wyselekcjonowanych playlistach, które, zawierając aktualnie popularne kawałki, wprawiają w rytm wszystkich uczestników - nawet tych stroniących od alkoholu. Śpiewane z pamięci hasła nie są przypadkiem, bo każdy z imprezowiczów jest niczym maszyna grająca, pamięta "ulubione" piosenki (cudzysłów, jako że po konkretnym starcie wysokoprocentowym, każda z nich staje się muzycznym faworytem). Problem w tym, że rzekomo świetne nuty tak naprawdę wypadają z pamięci przy porannym kacu, by raz jeszcze, choćby w kolejnym tygodniu dać o sobie znać na pięć, ewentualnie dziesięć minut. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ "Definitely Maybe" dwadzieścia sześć lat temu stanowiło funkcję swoistej, prawdziwej playlisty młodego pokolenia.
REKLAMA

Pamiętny debiut grupy Oasis z 1994 roku był ogromnym wydarzeniem w całej Wielkiej Brytanii (błędnie językowo można by rzec, że wręcz na brytyjską skalę międzynarodową), a ten niepozorny krążek zawitał w świadomości wszystkich młodych, zagubionych. Dwanaście utworów w stuprocentowy sposób wyrażało ich światopogląd życiowy, to, w jaki sposób chcieli przechodzić przez noc, a także kiedy, gdzie i o której budzić się nad ranem. Noel i Liam Gallagherowie znali młodzieńcze pobudki, sami byli jeszcze przed trzydziestką, kiedy płyta ukazała się 29 sierpnia 1994 roku. Ich życia zmieniły się pod kątem zarówno finansowym, jak i rozpoznawalności, natomiast sami bracia wpłynęli na miliony zagubionych uczniów, studentów, „początkujących millenialsów”. Tą płytą okazali im jakby nieco odmienne zrozumienie, zobrazowali – samą muzyką -, że nie tylko oni mają takie same pobudki co do życia.

REKLAMA

„Definitely Maybe” jest imprezowym carpe diem, płytą tak bardzo zawierającą młodzieńcze przekonania, czy oczekiwania od przyszłych dni, że w żadnym wypadku ten krążek nie starzeje się ani trochę. Dalej wyzwala pokłady zachowanej gdzieś energii, to tak koherentna płyta, iż od początku, do samego końca pobudza człowieka, wmawia mu, że stać go na wiele, że z dnia na dzień podbije świat. Na samym wstępie żywiołowe „Rock ‘n’ Roll Star” daje do zrozumienia, że ten rockowy ekshibicjonizm towarzyszyć nam będzie przy każdym utworze. Choćby follow-upem do tego stanie się „Cigarettes & Alcohol”, hymn wszystkich angielskich imprez, jakby przyznanie się do „winy” – palę fajki, atakuję kolorowe szoty i dobrze mi z tym. Jestem przecież na domówce, z moją ekipą, z ludźmi, którym ufam i z którymi dobrze się czuję. Niepowtarzalny barowy klimat wylewa się z wersów: You could wait for a lifetime/To spend your days in the sunshine/You might as well do the white line/'Cause when it comes on top/You gotta make it happen/You gotta make it happen. Liryka Noela Gallaghera ma swoje plusy i minusy, jednak tu wydźwięk jest prosty, do tego przemyślany, podchodzący pod miastowy epikureizm – po co czekać całe życie na słoneczny urlop, który równie dobrze ma szansę się nigdy nie wydarzyć, skoro tutaj, właśnie w tej chwili czeka na Ciebie kolejna kreska białej kokainy?

Wydźwięk „Definitely Maybe” nieraz potrafi zakwestionować powszechnie wskazane wartości dla młodego człowieka, jednak opiera się on głównie na standardach wyznaczonych w latach dziewięćdziesiątych. Nie zmienia to przy okazji faktu, że Gallagherowskie teksty w żadnym wypadku nie odbiegają od rzeczywistości; tym bardziej myślę, że i dzisiaj mają nie tyle zwolenników, co osoby kultywujące ten szorstki przekaz. Przyglądając się bliżej albumowi, znajdziemy tu czasem całkiem beatelsowsko podobne piosenki („Digsy’s Dinner”), te podchodzące pod psychodelę („Shakermaker”), a może i wykraczające pewną granicę normalności: „Up in the Sky”. Jednak to konkretna opowieść o życiu, gdzie w „Married with Children” Noel stanowczo rozprawia się z jednym ze swoich związków, a w wielkim, energicznym „Supersonic”, będącym modlitewnym songiem o byciu sobą, udowadnia, że pragnie ludzkiej szczerości. Ekspresja płynąca z tego tracku to nieustanne przeżywanie samego przeżywania (brzmi to, co najmniej odlotowo). I need to be myself/I can't be no-one else/I'm feeling supersonic, give me gin and tonic/You can have it all, but how much do you want it? śpiewa Liam Gallagher i pokazuje słuchaczowi, że nie zamierza dać sobą pomiatać. Ma w ludzkość w... (tu wstawcie dźwięczny wulgaryzm), a zależy mu tylko i wyłącznie na pozostaniu sobą i ciągłym czuciu się z… (kolejne strasznie brzmiące słowo!). Zresztą, nie bez powodu wyśpiewywuje potem: You need to be yourself/You can't be no-one else (…) You need to find a way for what you want to say. Bądź sobą – dopiero wtedy sięgaj po wszystko to, co ci się należy. Przynajmniej tak głoszą lekcje samych Gallagherów.

I nie byłoby tej płyty, gdyby nie kultowe „Live Forever”, gdzie każde „maybe” wyzwala w słuchaczu chęć nagłego odżycia. Maybe I don't really wanna know/How your garden grows/'Cause I just wanna fly – Gallagherów nie obchodzą tzw. nic nieznaczące drobiazgi, o które tak bardzo dbają szarzy ludzie. Chcą latać, żyć wiecznie! (Maybe I just wanna fly/Wanna live, I don't wanna die). Bo gdy wchodzi refren, imprezowe carpe diem objawia się całej swej okazałości. We see things they'll never see/You and I are gonna live forever – Liam śpiewa prędzej do swojej ukochanej, a inni spekulowali, że Noel napisał ten utwór jako hołd dla Johna Lennona. Ale co, jeśli to pytanie jest właśnie do Ciebie, słuchaczu? Czy chcesz widzieć rzeczy, których inni nie zobaczą? Masz ochotę żyć wiecznie?

REKLAMA

SŁUCHAJ ROCK RADIA

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA