Dire Straits - "On Every Street" - 20 lat od premiery, czyli długie, sentymentalne pożegnanie
On Every Street z 1991 roku jest oczyszczającym bluesem, nagraniem zarówno kultywującym brzmienia z poprzedniej płyty (odnoszący sukcesy Brothers in Arms, 1987 rok), do tego bardzo ostro zawężająca nurty Dire Straits. Estetyczna, czasem i patetyczna, pod koniec orzeźwiająca – takimi słowami możemy opisać szósty i ostatni tytuł zespołu z Wielkiej Brytanii, który de facto zaskoczył i słuchaczy, i recenzentów. Stąd też o wiele słabsza sprzedaż On Every Street, czy średnie oceny topowych magazynów: tylko dwie gwiazdki na pięć od AllMusic i jedynie trzy gwiazdki na pięć od Rolling Stone’a, który jeszcze sześć lat wcześniej był o wiele bardziej przychylny dla ich piątego wydania. Nie mówi się wiele o tej płycie Dire Straits, choć warto przy tej okazji przyznać, że mimo tego niefortunnego, chłodnego przyjęcia, około 2008 roku sprzedano On Every Street więcej niż piętnaście milionów razy – ogromna liczba, więc warto przy odsłuchu zwrócić na to uwagę. Czyżby przetrwała próbę czasu, a fani (niestety, za późno) docenili piękno każdej ulicy? A jeśli pojęli jej bluesową elegancję, z czego to wszystkiego wynika?
Słuchacze po tych sześciu latach oczekiwali prawdopodobnie czegoś dokładnie podobnego, kalki 1:1 posiadającej takie same składniki sukcesu: radiowe przeboje (Money for Nothing), imprezowe songi (Walk of Life), albo przejmujące kawałki nagrane prosto z głębi serca (Brothers in Arms). Tama płyta przyciągała własną atrakcyjnością, była nie tylko zróżnicowana, bo dodatkowo: a) prosta w odbiorze, b) prosta w odbiorze i c) prosta w odbiorze. Roots rock łączył się z folkiem (tak jak zwykle zresztą), jednak dodatek syntezatorów pozwolił dotrzeć do większej grupy odbiorców. Chwytliwe piosenki nakazywały się odtwarzać ponownie, a Brothers in Arms stawało się jedną z najpopularniejszych płyt w historii rocka. Natomiast On Every Street jest jakby przeciwieństwem dźwięków wydobytych nieco wcześniej. Fakt, Calling Elives nie uzmysławia nam tego – Knopfler, wzywając zmarłego tragicznie Elvisa Presleya, pokazuje, że znajdzie się tutaj trochę miejsca na ostre i dynamicznie brzmiące granie. Tak samo będzie przecież z The Bug, równie energetyzującym kawałkiem. Prawda jednak leży po drugiej stronie księżyca, a album jawi się jako jeden z tych należących do spokojnych, wymagających czasu, skupienia przy odsłuchu, a także docenienia budowy danych utworów. Tylko wtedy nie popełnimy tego samego błędu, co fani zespołu dwadzieścia dziewięć lat temu.
Jak tu nie doceniać majestatycznego, tytułowego On Every Street, brzmiącego jako jedno z ciekawszych ofert samego Dire Straits? Kiedy rozpoczyna się końcowe odliczanie samej kompozycji, czujemy się niczym przechodnie na każdej londyńskiej ulicy, zaglądający do mieszkań innych, zapamiętający marki przejeżdżających samochodów, twarze przechodniów. To prawdopodobnie najpotężniejszy moment płyty, lecz nie zapominajmy, że wiele tu naprawdę pamiętnych chwil. Chociażby romantyczne Ticket to Heaven, udowadniające nam wszystkim, że Mark potrafi być niepoprawnym marzycielem, zapewne ślicznie brzmiące przy wolnym tańcu zakochanej pary. A My Parties? Co prawda luźne, ale jakie to jest rozbrajające swoją kordialnością, ta nuta wręcz zachęca do pójścia lub zrobienia własnej imprezy. Wpaja nas w nastrój sączenia drinków, rozmawiania z przyjaciółmi, imituje noc, którą wyjrzymy przez okna mieszkania. Odczuwamy zbliżający się koniec „domówki”, jednak wciąż pozostało parę godzin, by jeszcze skorzystać. Wymowne okazuje się także końcowe umieszczenie How Long, niby dobrotliwe, niby jowialne. Czuć w tym przy tym takie zmęczone, autotematyczne pytanie – ile jeszcze będziemy grać?
Niech leci wam na odtwarzaczu On Every Street wiecznie, bowiem jest to (ostatni!) przykład tego, w jakiej formie był ten zespół. Zeszli ze sceny zbyt wcześnie; pamięć o nich trwa do dzisiaj. Muzyka sułtanów swingu rozbrzmiewa na dosłownie każdej ulicy. Albo przynajmniej tej, gdzie znajdziemy jakiś porządny bar.