Amorphis zagrali w Krakowie. Koncert był majstersztykiem pod każdym względem! [RELACJA]
Organizatorzy na dzień przed koncertem poinformowali, że jest on wyprzedany. Co w zasadzie raczej nikogo nie zdziwiło, ponieważ Amorphis od kilku ładnych lat często wyprzedaje nie tylko kluby, ale również większe halowe koncerty, zwłaszcza w swojej rodzimej Finlandii.
Kolejka do wejścia klubu Kamienna12 wiła się niemalże do samych bram wjazdu do obiektu, mimo pogody, która akurat tego dnia przypominała mroczną aurę z jednego z utworów headlinera „Black Winter Day".
Wieczór rozpoczął się punktualnie o 19:10 występem założonego w 2010 roku w fińskiej miejscowości Jyväskylä trash metalowej formacji Lost Society. Finowie obecnie promują ostatni krążek „If the Sky Came Down", który na rynku ukazał się w 2022 r. Założyciel, wokalista i gitarzysta formacji – Samy Elbanna znany jest ze swojej charyzmy i energii na scenie oraz znakomitych interakcji z publicznością. Nie inaczej było również tym razem. Od samego początku scena zdawała się być dla Samy’ego zbyt mała. Nie miał on wystarczająco dużo miejsca, aby raczyć nas swoimi słynnymi skokami. Mimo wszystko, od pierwszych rytmów „112", który pochodzi z ostatniego krążka, sala rytmicznie potrząsała głowami. Zdaje się, że zespół ma sporą bazę fanów w Polsce, gdyż osoby w pierwszym rzędzie trzymały biało-czerwoną flagę z nazwą kapeli, którą następnie frontman formacji z radością od nich odebrał i do końca wstępu trzymał przy swoim mikrofonie. Od początku istnienia formacji ich styl ewoluował. Zespół na krążku „Braindead" znacznie odchodzi od formy typowego trash metalu i nieco zwalnia tempo, jednocześnie wydłużając swoje utwory i skłaniając się bardziej w stronę groove metalu i metalcore’u. Na kolejnych dwóch albumach poszli bardziej w stronę nu metalu. Ta zmiana w brzmieniu nie do końca spodobała się fanom kapeli, jednak zespół zyskał rzeszę nowych wielbicieli.
Zobacz także: Insomnium zagrali w Krakowie. Finowie udowodnili, iż nie bez powodu są nazywani królami melancholii [RELACJA]
Utwory z nowego krążka, jak „Awake", „What Have I Done" i „Stitches", którym zakończyli swój występ, pokazały, że kapela najlepiej czuje się podczas występów na żywo. Na pochwałę zasługuje również fakt, iż lider formacji był podczas koncertu niezwykle uważny. Kiedy w pewnym momencie ochroniarz z boku sceny stracił równowagę i się przewrócił, na chwilę przerwał występ i zapytał, czy wszystko w porządku. Po tym, jak uzyskał potwierdzenie, iż sytuacja jest pd kontrolą, kontynuował koncert.
Koncert Lost Society był niestety krótki, ale jednocześnie bardzo intensywny i pełen energii, a zespół udowodnił, że ma wielki potencjał, aby w przyszłości być headlinerem, nawet na dużych arenach.
Mistycy z Islandii
Po jedynie 10-minutowej przerwie w klubie zapanowała ciemność, a scenę spowiła gęsta mgła. Fani, którzy byli naładowani pozytywną energią po występie Lost Society, gromkimi brawami przywitali uwielbianą w naszym kraju islandzką formację Sólstafir. Kapela swój występ rozpoczęła od trwającego 12 minut kawałka „Bláfjall", który pochodzi z ich ostatniego krążka, wydanego w 2017 roku – „Berdreyminn". Występy islandzkiej formacji są raczej statyczne, a interakcje z publicznością nie należą do mocnej strony kapeli. Koncert formacji ma być bardziej przeżyciem mistycznym, w której dominuje techniczny profesjonalizm. Nie inaczej było również w Krakowie. W zasadzie przez pierwsze 40 minut występu Aðalbjörna Tryggvasona i spółki interakcji z publicznością, mimo iż ta reagowała bardzo żywiołowo na każdy rozpoczynający się kawałek, nie było żadnej. Dopiero pod koniec setu wokalista jakby grzecznościowo zapyta, jak zgromadzeni się bawią. Po nieco bardziej folkowych utworach kolejne z setu, jak „Ör", „Fjara" i „Ótta" prezentowały bardziej wybuchowe i zaskakujące w swojej formie. Co ciekawe, wielu zgromadzonych przy barierce czekało właśnie na występ Sólstafir, a nie headlinera, czyli Amorphis.
Zobacz także: Peter Tägtgren: Nie piszę muzyki po to, aby jakiś kawałek stał się hitem [WYWIAD]
Zespół po zakończonym występie chętnie pozował do zdjęć i podpisywał albumy, które fani kapeli mogli zakupić na stoisku z merchem.
Amorphis na żywo brzmi jeszcze lepiej!
Amorphis to metalowe legendy. Mimo wielu zmian personalnych w zespole, w tym dwukrotnej na pozycji wokalisty, eksperymentowania ze stylem, Finowie z roku na rok udowadniają, że są fenomenem na metalowej scenie muzycznej.
Zespół, który na północy rządzi już od 33 lat, wydał do tej pory aż 14 albumów studyjnych. Obecnie objeżdżają Europę z drugim kołem promującym ich ostatni krążek „Halo", który premierę miał 11 lutego 2022. Występ rozpoczął się od mocnego uderzenia w postaci pochodzących z ostatniej płyty „Northwards", „On the Dark Waters". Nie zwalniając tempa płynnie przeszli do kawałka „Bad Blood", który pochodzi z wydanego w 2015 roku krążka „Under The Red Cloud". Od samego początku Amorphis brzmieli świeżo i mocniej oraz bardziej energicznie niż kiedykolwiek, a przecież koncert w Krakowie, był już pod koniec tej trasy! Kontynuując, przenieśli nas w muzyczną podróż do ich trzeciego krążka z 1994 roku „Tales from the Thousand Lakes". Na „Into Hiding" mogliśmy usłyszeć na wokalu oryginalnego wokalistę kapeli – gitarzystę Tomiego Koivusaariego. „Black Winter Day", który wybrzmiał następnie, był niesamowitą podróżą do czasu, kiedy grali jeszcze doom metal. „Tales from the Thousand Lakes" to jedna z ich najwybitniejszych płyt i zarazem najbardziej wpływowa w ich ponad 30-letniej karierze. Nie mogło zabraknąć oczywiście kawałków z wydanego w 2009 roku albumu „Skyforger". W secie znalazły się „Sliver Bride" oraz „Sky Is Mine". Po odegraniu patetycznego „My Kantele", które znakomicie uwydatnia całe spektrum możliwości wokalnych Joutsena, przyszedł czas na przedstawienie zespołu, co mogło oznaczać tylko jedno – koncert chyli się ku końcowi. Jak wiadomo, wokalista Amorphis nie jest najlepszym konferansjerem, jednak przedstawienie zespołu, oraz wymienienie zalet kolegów odbyło się w sposób bardzo płynny i żartobliwy. Muzycy zagrali kilka krótkich solówek, prezentując największe metalowe hity, jak choćby „Raining Blood" Slayera czy „Back In Black" AC/DC we własnej aranżacji. Na koniec setu wybrzmiały doskonale wszystkim znane dźwięki „House of Sleep", które pochodzi z pierwszego krążka z Tomim Joutsenem w składzie „Eclipse". Publiczność nie zawiodła i bezbłędnie odśpiewała ikoniczny utwór.
Zobacz także: PAIN i Ensiferum zagrali w Krakowie. Koncert w skandynawskim klimacie z nutką egzotyki [RELACJA]
Po dość długim aplauzie i skandowaniu nazwy zespołu Amorphis pojawili się ponownie na scenie, aby na zamknięcie zagrać pochodzący z albumu „Qeen of Time" „The Bee". Amophis na żywo brzmi tak samo dobrze (a nawet lepiej!) i spektakularnie, jak na nagraniach audio. Gitary Tomiego Koivusaariego i Esy Holopainena były znakomicie nastrojone i ostre, jak brzytwy riffy wwiercały się w nasze umysły. Tomi Joutsen do perfekcji opanował przejścia między growlem i czystym wokalem, które przeszywały do szpiku kości. Bezapelacyjnie Joutsen to dziś najlepszy głos sceny metalowej. Zespół pokazał, jak dopracowane i jednolite stało się ich brzmienie, dlatego nie dziwi fakt, że ostatnimi laty wyprzedają większość swoich koncertów.